Kompania Piwowarska

Aby wejść na stronę, potwierdź, że jesteś osobą pełnoletnią.

Niepoprawny format daty!

Ten serwis, jak alkohol, przeznaczony jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Alkohol. Tylko dla pełnoletnich
    Aktualności / Historie z Pianką

    Historie z Pianką
    Łowczyni piwnych ciekawostek

    Ślązaczka z krwi i kości. Kobieta o wielu talentach. Barwna, wyjątkowa osobowość. Od wielu lat jest przewodniczką wycieczek po Tyskich Browarach Książęcych. Opowiedziała nam o przypadkach w jej życiu, pomysłach, które przychodzą z kosmosu, i podzieliła się kilkoma z dziesiątek anegdot, jakimi urzeka zwiedzających tyski browar.

    Opublikowano 23.08.2023

    Autor zdjęć: Marek Ogień
    Poznaj tę historię

    Początki w tyskim browarze

    Jak się znalazłam w TBK? Szukano przewodnika, który będzie oprowadzał w języku niemieckim. Byłam święcie przekonana, że znam niemiecki, ale kiedy dostałam 300 słówek z piwowarstwa, to się nieco załamałam. Musiałam się nauczyć nowego słownictwa – wcześniej do niczego nie były mi potrzebne niemieckie tłumaczenia takich słów jak „brzeczka”.

    O oprowadzaniu po śląsku

    Skąd pomysł na oprowadzanie po śląsku? Sami na to wpadliśmy. Na początku było to bardzo wypasione, graliśmy na instrumentach, mieliśmy hymn Tyskiego.

    Nasze śląskie tyskie piwo wyborny mo smak
    Pijom je na całym świecie, bo powiem wom tak
    Kto Tyskiego nie wypije to jest jaki cep
    Więc ty syneczku te piwo słep
    Jak to piwo już wypijesz
    Zaraz lepiej se pożyjesz
    Choćbyś mieszkoł kajś w guliku
    albo innym też chlewiku

    Stworzyliśmy ten projekt dobrych parę lat temu. Na początek musieliśmy przygotować jednoznaczny szymel tekstów. Przy czym nie każdy sobie, tylko tłumaczyliśmy tekst, z którym oprowadzamy po polsku, na język śląski. Na końcu zostało to sprawdzone pod względem poprawności przez historyka Tomasza Wronę.

    Tłumaczyła to nasza „śląska” czwórka przewodników i trochę było z tym problemów, których się nie spodziewaliśmy. Mnie powiedzieli: „Ty taki technolog, to przetłumacz te nowoczesne”. A oni się trzymali takich zwrotów, które znają. I co się okazało? Mimo że jesteśmy oddaleni o rzut kamieniem, bo Ewka jest z Piasku, Dorota jest tyszanką, ja z Hajduków [dzisiejszy Chorzów-Batory – przyp. red.], a Michał z Mysłowic, tośmy się sprzeczali o pojedyncze słowa. To świetny przykład na to, dlaczego nie ma jednolitej godki śląskiej – są w niej spore różnice. Weźmy takie słowo jak „rogolka”. Tak się godo sam (mówi w Tychach), a u mnie się godało „kwyrlok”. Miałam kiedyś przyjemność oprowadzać po browarze Janusza Gajosa z żoną. Opowiadałam to zdarzenie po oprowadzaniu i żona pana Gajosa powiedziała: „A u nas we Wrocławiu się na to mówi »kwirlejka«”. Okazało się, że taki prosty przedmiot jak mątewka do mącenia kwaśnego mleka ma wiele nazw w różnych regionach – w Krakowie to np. „kołatka”.

    Miałam też problem z tankofermentorami, czyli tankami fermentacyjnymi – jak je przetłumaczyć? Stworzyłam więc słowo, a ono później znalazło się w almanachu „Konkurs na najpiękniejsze śląskie słowo”. Tank fermentacyjny to wielka blaszana putnia, jak to się po śląsku pado (mówi). A że tam geruje (fermentuje), to wyszła putnia gerowa. I moja ówczesna szefowa zasugerowała, że to jest tak fajne, że trzeba dodać do tego opis i zgłosić do konkursu. Wysłałyśmy nasze zgłoszenie, a putnia gerowa znalazła się w almanachu. Wprawdzie nie wygrała, ale jest – łącznie z rysunkiem tanków fermentacyjnych.

    Oprowadzam też po niemiecku. Faktycznie znam ten język, składałam egzaminy w Instytucie Goethego, byłam na kursie w Hamburgu, więc potrafię przesiać język śląski, oddzielić go od germanizmów. I tam, gdzie można zastąpić coś rdzennym słowem, po prostu je wstawiam. Czasem niestety się nie da, np. lajtung, czyli przewód, to typowy germanizm. Zresztą, gdyby dobrze poszukać, to w języku polskim mamy mnóstwo germanizmów. Burmistrz, ratusz, ślusarz – to wszystko pochodne z języka niemieckiego. Język jest płynny. My sami teraz używamy dużo amerykanizmów, a z mojego pokolenia pochodzą wtrącenia rusycyzmów. Język jest żywy. To nie łacina.

    Język śląski ma to do siebie, że pewne rzeczy można powiedzieć wprost, co nie zawsze w polskim wypada.

    Na wycieczki po śląsku często zapisują się ludzie spoza regionu, którzy z szacunkiem i bardzo dużym pietyzmem tej śląskiej godki słuchają. Ślązacy, którzy tu przychodzą, chcą natomiast udowodnić, że są lepsi ode mnie. Ci spoza Śląska są zachwyceni i gdy czasem sugeruję, że częściowo będę mówić po polsku, to twardo oponują.

    Często podczas oprowadzania bawi mnie jedna, powtarzająca się sytuacja. Gdy jesteśmy na warzelni, a ja mówię: „Podziwiejcie sie na te gryfne płytki, sam na tych zojlach mocie dwie takie fajne płytki”, to goście oglądają, oglądają… I po chwili mówię, że może przejdę na język polski: „Zerknijcie państwo na te kolumny, na których są płytki u góry”. Często płaczą wówczas ze śmiechu.

    Zwiedzający nieraz mają swoje teorie. To jest coś niesamowitego! Może tu nie jest romantycznie, bo te tanki są oziębłe, ale na pewno jest higienicznie. Na całej trasie warzenia piwa jest 1000 prób, to coś niesamowitego! A zwiedzający będą mówić, że piwo z beczki to było coś. Nieprawda! Piwowarzy mówią, że beczki po piwie po opróżnieniu śmierdziały! Trzeba było je myć i uszczelniać – tymczasem wielu gości opowiada, że kiedyś piwo z beczki było najlepsze.

    My, tyscy przewodnicy, uważamy sezon turystyczny za otwarty, gdy ktoś z odwiedzających zapyta, czy dolewamy jeszcze żółci do piwa. Nie wiem, skąd się to w ogóle wzięło. To mit, który powstał w okresie, gdy mięso było na kartki.

    Często zdarzają się też piwowarzy domowi, którzy sprawdzają moją wiedzę.

    O grupie, którą szczególnie zapamiętałam

    Pamiętam takie zdarzenie, z grupą seniorów z Krakowa – profesorowie, adwokaci, medycy na emeryturze. Powiedziałam do nich: „Jakby ktoś z was potrzebował iść do haźla, to haziel jest do doła i do lewa” (gdyby ktoś chciał skorzystać z toalety, to jest na dół i w lewo) – i jeden z gości się mnie spytał: „Co to jest haźla?”. Ja im na to: „O, wy moje biedne gorole”.

    Grupa była zachwycona oprowadzaniem, a ja się do nich cały czas zwracałam „moje wy gorole”. Gdy już się bardziej ze sobą zaprzyjaźniliśmy, to jeden z nich mnie zapytał: „A niech mi pani powie, co to właściwie jest gorol”. Odparłam: „Wiecie, panie, tak jednym słowem, jednym zdaniem, żeby to podać… dajmy na to, mieszkaniec Madagaskaru to też jest gorol”. W momencie zaczęli się śmiać, chociaż to, co powiedziałam, śmieszne nie było. Kiedy w końcu przestali, spytałam: „Czemuście się tak śmiali?”. Na to ten, co mnie zapytał, mówi: „Ta pani, co będzie płacić za tę wycieczkę, ma wujka na Madagaskarze i on tam jest zakonnikiem”. Pomyślałam wtedy, że gdybym grała w totka tak, jak strzelam gafy, to by było super!

    Krakowskiej grupie tak się podobała ta wycieczka, że ich szefowa (a była to grupa odkrywająca Polskę poza biurami podróży) zwróciła się do mnie z prośbą o opracowanie trasy w języku śląskim, ale tam, dokąd ich nie zaprowadzi żadne biuro. I ja im zorganizowałam trzy różne wycieczki, łącznie z teatrem w Orzeszu, po śląsku.

    Piwo jest czymś „wow”

    Z początku czułam się mocno zagubiona w TBK. Gdybym miała nadać sobie jakieś logo, to bym dała nad głową neon z napisem „dlaczego?”. A przy piwie, przy jego historii, tych „dlaczego” jest bardzo dużo. Połknęłam bakcyla! Zaczęło się od momentu, w którym napotkałam problem z tłumaczeniem ziemi okrzemkowej, która jest na filtrze. Zastanawiałam się, jak ludzie wpadli na to, żeby to była akurat ziemia okrzemkowa. Czemu tak? Zaczęłam to tropić, odkryłam, że ludzie nie potrafili na samym początku uzyskiwać wysokiej temperatury, by coś nagrzać. Tworzyli kule z gliny, rozgrzewali je w ognisku i wrzucali do brzeczki, zacieru. Niektóre kule się rozpadały i tam, gdzie się taka kula rozpadła, piwo było lepiej odfiltrowane. A później to już poleciało.

    Kiedyś oprowadzałam pana, który był przedstawicielem Pilsner Urquell. Zapytałam go, dlaczego w piwowarstwie i gorzelnictwie stosowana jest miedź, a on mi odpowiedział pytaniem: „A nasze babki w czym smażyły konfitury? No, w miedzianych rondlach!”. Miedź przyspiesza karmelizację, czyli wybijanie cukru z roztworu. Poszłam tropem miedzi – do teraz w kadzi zaciernej dno jest miedziane. Miedź jest też potrzebna organizmowi, np. dla prawidłowego funkcjonowania siatkówki oka. I tak szukałam, drążyłam, wreszcie doszłam do tego, że co czwarta recepta w średniowieczu zawierała piwo.

    Zaczęłam te informacje segregować i powstał mój almanach anegdot, które uatrakcyjniają oprowadzanie. Przykładowo to, że w 1955 r. Amerykanie zgromadzili całą żywność w puszkach (w tym piwo) i poddali je promieniowaniu jądrowemu, by sprawdzić, co z tego przetrzyma ewentualny atak jądrowy. Okazało się, że tylko piwo nie zmieniło swoich właściwości!

    To wszystko sprawia, że piwo jest czymś „wow”. „Myśmy tego nie wiedzieli. Ale to jest fajne!” – to najlepsze, co mogę usłyszeć od zwiedzających.

    Stworzyłam sobie też osobny dział świętych odpowiedzialnych za piwo. Papież Klemens VIII, który był nuncjuszem apostolskim w Krakowie, rozkochał się w piwie. Gdy siedział już na papieskim tronie, poważnie zachorował i był prawie umierający. Pytano go, co by jego wielebność chciał, a on odparł: „Piwia z Polski”. Zgromadzeni wokół niego myśleli, że chodzi o jakąś św. Piwię i zaczęli się modlić: „Święta Piwio z Polski, uzdrów naszego papieża”. Gdy ten to usłyszał, tak się śmiał, że wrzód, przez który chorował, pękł, a papież ozdrowiał.

    Łowczyni piwnych ciekawostek

    W starożytnym Egipcie piwowarzy byli zwolnieni z obowiązku służby wojskowej, ale musieli leczyć ludzi. Przyczyna była dwojaka. Po pierwsze – gdyby piwowara zabili, to kto by potem warzył piwo? A po drugie – to świadczy o tym, że piwo miało właściwości zdrowotne.

    Nie kolekcjonuję specjalnie kufli, ale mam kilka ciekawych. Kiedyś udało mi się kupić metalowy, który ma szklane dno. Zaintrygowało mnie, dlaczego ten kufel ma szklane dno. Zaczęłam grzebać i znalazłam, że w Anglii można kupić takie pamiątki – kufle z wtopionym w dno 1 szylingiem. Nikt nie wie właściwie, dlaczego tak jest. Dokopałam się do informacji, że jeśli warzono piwo górnej fermentacji, to ono było mętne. Nie brakowało werbowników, którzy pozyskiwali ludzi do wojska albo do pracy na statku na wiele lat. A robili to w bardzo perfidny sposób, wykorzystując fakt, że ludzie nie umieli pisać ani czytać. Jedynym znakiem podpisania umowy, tego cyrografu, było przyjęcie kufla piwa od nieznajomego stawiającego. Werbownicy wypatrywali tych, którzy byli już wcięci i chcieli się napić, i stawiali im piwo. A na dno wrzucali szylinga. Ktoś pił mętne piwo, nie widząc dna. Wypijał piwo z szylingiem i w ten sposób podpisywał na siebie cyrograf. Tak zaczęto produkować kufle ze szklanym dnem, by móc go podnieść i, gdy ktoś obcy stawiał piwo, sprawdzić, czy tam nie ma czasem szylinga.

    Dlaczego klapki na piwie, a i pokrywki na garnkach? To dekret papieża po dżumie – chodziło o to, że pchły, które bytowały na szczurach, przenosiły dżumę. Potem się w kuflach pojawiły dzwonki albo gwizdki. Historia piwa mnie wciągnęła zupełnie. Jestem zakochana w tym miejscu, wspaniale, że przyszło mi tu pracować.

    O ludziach Tyskich Browarów Książęcych i szacunku do księcia

    Ludzie, którzy pracują w browarze, to często trzecie, czwarte pokolenie związane z browarnictwem. Można odnaleźć w ich nazwiskach ślady profesji ich przodków. Chmiel, Chmielarz, Piwowar, Piwowarczyk. To znamienne.

    Darzę wielkim szacunkiem Hochbergów, zwłaszcza Jana Henryka XI, który ten browar kupił w 1861 r. Można rzec, że trochę nim się bawił. Niezwykłe jest to, że go zelektryfikowano zaledwie w 11 lat po tym, jak Edison wynalazł żarówkę, czyli jeszcze w XIX w.

    Gdy książę Hochberg odwiedzał ten browar, to podobno każdy z jego pracowników dostawał złotówkę. Sprawdziłam, jaką wartość miała w tamtych czasach złotówka: za 2 złote można było kupić parę butów, tak że po wizycie na jednego buta każdy miał. Pamiętam też, że na przystanku koło giełdy kwiatowej, z którego często dojeżdżałam, słyszałam, jak za moimi plecami się leje woda. A było to 40 lat temu. Zastanawiałam się wtedy, co to za woda, co tam się leje. Potem, gdy już weszłam w piwowarskie buty, to się dowiedziałam, że było to związane z pierwszym systemem chłodzenia i okładaniem lodem.

    Dziś w tym miejscu stoją tanki fermentacyjne. Działo się to na moich oczach, przybywało tanków, przybywało ładu, jakości. Widzę na każdym kroku, że mamy piękny, zadbany teren. Jestem szczególarką i denerwowały mnie dwie asfaltowe uliczki. Gdy nas przejęło Asahi, pierwsze, co się wydarzyło, to rekonstrukcja obu tych uliczek. Wróciła kostka brukowa, i to z zachowaniem wielkiej staranności i zasad sztuki. Powrót do tego klimatu bardzo mi zaimponował.

    Mamy tu dużo ciekawostek. Często, gdy kogoś oprowadzam, ten ktoś dzieli się swoimi wspomnieniami i historiami. Kiedyś oprowadzałam grupę, przechodzimy obok słodowni i jeden pan mówi: „A tam to pracował mój pradziadek nazwiskiem Anderko, był pielęgniarzem”.

    O przyjaźni księcia i piwowara

    Książę przyjaźnił się z Juliuszem Mullerem, który był tu głównym piwowarem i wprowadził lager do tyskiego browaru. Prześledziłam jego życiorys. Gdy skończył 16 lat, rodzice mu powiedzieli, że jest już dorosły i ma iść do roboty. W niektórych niemieckich landach do dziś występuje zwyczaj zwany wanderschaft – nie idzie się do zawodówki, ale na termin do majstra. Uczeń wkłada tzw. tracht, czyli konkretny strój, sygnał dla ludzi po drodze, że jest na naukach. Ludzie mają obowiązek takiemu młodzieńcowi dać wsparcie w postaci noclegu i wyżywienia. Pochodzący z Grodkowa na Opolszczyźnie Muller miał taki wanderschaft. Prześledziłam jego trasę, był w naprawdę odległych miejscach. Przeszedł Wrocław, Mohylew, był też prawdopodobnie w Wiedniu. Tam działał piwowar, który wymyślił dolną fermentację, a Muller u niego praktykował. I potem, będąc w Hamburgu, przeczytał ogłoszenie, że w Tychach szukają piwowara. Najpierw był tu jako piwowar, a potem jako dyrektor. Przez 30 lat pracy książę traktował go jak przyjaciela i to do niego przyjeżdżał. Trzeba sobie uświadomić jedną rzecz – książę i piwowar, niby dwie bajki, ale naprawdę się przyjaźnili.

    O śląskich strojach

    Pierwsze nasze śląskie stroje były zamówione u pani, która je szyje. Mieliśmy je ja, Dorota Celińska, Ewa Wawrzyczek i Michał Kopeć. To my z Dorotą zaczęłyśmy się jarać – później i Ewa do tego dołączyła – tak bardzo, że chciałyśmy mieć prawdziwe stroje. Zaczęłyśmy szukać, ja odnalazłam stroje mojej babci.

    Trafiłam do pana, który odbudował tradycję chodzenia na pońć na Anaberg (pielgrzymki na Górę św. Anny), odrodził też chodzenie w śląskich strojach na procesję na Boże Ciało. Początkowo były to trzy osoby, dziś jest już setka. On też szyje śląskie stroje. Jest krojczym, a jego żona i synek, a także teściowa w małym kamerliku tworzą te stroje. Utkwił mi w pamięci ten maluch, wówczas 4-letni, który na powitanie spytał: „A jaki se ten strój życzycie? Chopski, babski abo do dziecka?”. Menadżer pełną gębą! U pana Grzegorza Stachlaka kupiłam wiele strojów, a potem to już poleciało i dziś ludzie do mnie się sami zgłaszają.

    Często zapraszam do domów kultury, gdzie opowiadam o śląskim stroju – stworzyłam projekt „Śląski strój jako dawny Facebook”, bo po obleczeniu (ubiorze) można poznać, skąd kto jest. Nawet po samym wszyciu rękawa – czy to bufka, czy jest płaski. Po tym, jaki jest kolor jakli (kobiecego żakietu), można ocenić wiek kobiety, po tym, jaka jest szerokość fartucha, czy jest biedna, czy bogata, czy są obrazki, czy nie… Sama zaczęłam to poznawać, odnajdywać to, co dawno płynęło w moich żyłach, bo jestem siódmym pokoleniem Ślązaków.

    Czasem sobie robię „jaja”. Wkładam śląski strój, wsiadam w autobus i jadę do Katowic – i sprawdzam, jak ludzie reagują. Zawsze są zachwyceni, pytają, co to za strój, jakie ma znaczenie.

    O konkursach i projekcie wideo

    Kilka lat temu popełniłam małe szaleństwo. Wyrzuciłam z domu meblościankę, taką PRL- owską. W jej miejsce kupiłam na Allegro cały zestaw mebli kuchennych art déco z lat 30., czyli tradycyjny śląski bifyj. Samodzielnie je odnowiłam. I tak w pokoju, gdzie ludzie mają zwykle normalne meble, mam zupełnie inny wystrój. W tym pokoju zawsze też wisiały portrety bliskich, mojej babci, dziadka, mamy i jej siostry, gdy były malutkie. Śląskość była widoczna, teraz została jeszcze bardziej podkreślona.

    Michał Kopeć, kolega, z którym oprowadzam po śląsku, zaproponował, by ten bifyj stał się tłem do filmów. Mówił: „Słuchaj, godasz z nas najlepiej po śląsku, posługujesz się tą mową na co dzień. Zrób coś z tym!”. I tak się zaczęło. Nakręciliśmy z Michałem do dziś ponad 300 filmów. Postanowiłam odszukać ludzi, którzy odnieśli sukces, są Ślązakami i godają. Wcale nie było to łatwe. Dotarłam do aktorów, do różnych twórców, ale albo się wstydzili godać, albo się okazało, że już nie potrafią. To było o tyle smutne, że człowiek, który „godoł perfekt”, Darek Niebudek, wcale nie jest Ślązakiem, a pochodzi z… Kielc! Dotarcie do niego było momentem, który bardzo ciepło wspominam – to odnoga mojego kanału „Ludzie z pasją”.

    Drugą z odnóg mojego „Bifyja” to „Przy żeleźnioku”, w którym opowiadam m.in. historie przekazywane przez moich przodków. Żeleźniok to żeliwny piecyk do ogrzewania pomieszczenia, ja mieszkam w bloku, więc – co naturalne – go nie miałam. Ale specjalnie do tych nagrań go kupiłam. Pech chciał, że gdy przywiózł mi go kurier, zepsuła się winda i musiał go wnieść na piąte piętro. Przy tym piecu powstało kilkanaście filmów o tym, co ja, jako dziecko, słyszałam w opowieściach przy żeleźnioku, bo faktycznie taki piec stał u mojej babki. Co ciekawe, był on wtedy wypożyczany, a ten motyw wykorzystałam, by napisać bajkę.

    Biorę udział w różnych konkursach, które są związane ze Śląskiem. Był konkurs na bajkę po śląsku, zorganizowany przez ówczesny Regionalny Instytut Kultury. Znalazłam się wśród zwycięzców, ale co się okazało – nie doczytałam do końca regulaminu. Pozostawiono w konkursie wybór, można więc było przetłumaczyć bajkę na śląski – i większość osób tak właśnie zrobiła. Ja zaś napisałam własną bajkę, która była echem mojego dzieciństwa. Jako dziecko byłam przekonana, że ten żeleźniok w jakiś sposób żyje. W rzeczywistości nasze dwie rodziny go sobie pożyczały, były bardzo biedne. A ja, mała, wierzyłam, że on ma nóżki i się sam przemieszcza. Zrobiłam z tego bajkę, w którą wplotłam też inne przekazy moich przodków.

    O czynieniu świata lepszym

    W czasie pandemii COVID-19 miałam misję. Patrzyłam na smutnych ludzi i postanowiłam zmienić świat – bo świat zmienia jeden człowiek, nie wszyscy. Wymyśliłam, że będę rozdawać ludziom maleńkie koperty z moimi myślami. Ponieważ jestem troszkę uzdolniona plastycznie, robiłam te koperty sama – wielkości pudełka zapałek. Do dziś rozdałam 2650 kopert. Produkuję po 50, na tyle starczają dwa arkusze szarego papieru. Nie szukałam tekstów w internecie, bo to dla mnie obciach. A że w moim wieku ludzie mają problem z zaśnięciem, to by się nie gapić w sufit (a nie mam telewizji ani radia), wstawałam i pisałam: „Nie martw się”, „Uśmiechnij się”, „Życie jest tu i teraz”, „W życiu najważniejsza jest miłość”. To, co mi do głowy przyszło, pakowałam do tych kopertek, wsiadałam do autobusu i rozdawałam ludziom. Czasem na ulicy, czasem wchodziłam do apteki, do piekarni i obdarowywałam.

    Technika, jaką stosowałam, jest ciekawa. Za moich czasów okładki do książek robiło się samemu. Wyrabiało się masę z mąki, farby, to – chlust! – na papier, wysychało i powstawał marmurek. Tak samo robiłam kopertki – co sprawiło, że nie ma dwóch takich samych! Z tych rozdanych kopertek tylko dwie osoby odmówiły przyjęcia.

    Dostaję też informacje zwrotne – np. miesiąc temu podszedł do mnie pracownik browaru i opowiedział historię, jak jego narzeczona otrzymała ode mnie kopertkę, że było to dla niej takie cudowne i dzięki temu małemu gestowi miała wspaniały dzień.

    Zdarza się, że ktoś przychodzi na zwiedzanie TBK i wspomina, jak otrzymał ode mnie kopertkę, a dziś stoi u niego na kominku, jako najważniejsza ozdoba.

    To rzecz, z której jestem najbardziej dumna. Wtedy, kiedy ludzie byli najsmutniejsi, to ja, skoro rozdałam prawie 3 tys. kopert, zmieniłam życie 3 tys. ludzi!

    O pływaniu, marzeniu, by zostać plastykiem, pracy w hucie i studiach na mechanice

    Zawsze byłam uzdolniona plastycznie. W czasach, kiedy dorastałam, pokutowało jednak przekonanie, że plastyk to nie zawód. A w moim tradycyjnym śląskim domu mówiło się, że dziołcha musi albo zdobyć fach, albo się wydać. Zawsze chciałam być plastykiem, lecz było to przez moich rodziców gaszone. Nie pozwolono mi nawet zdawać do szkoły plastycznej, po znajomości znaleziono mi miejsce w Technikum Chemicznym. Zdałam tam, przemęczyłam tę szkołę, choć jako alergikowi wcale nie było mi łatwo. Byłam outsiderem, więcej mnie tam nie było, niż byłam. Pamiętam, jak tata powiedział do mojej mamy: „Musza iść do tej szkoły zobaczyć, czy łona tam chodzi, bo mo tyn pysk za bardzo opalony”. A ja przed południem zmywałam się ze szkoły i chodziłam na kajaki.

    Bardzo dobrze pływałam – to była jedyna aktywność, która potrafiła mnie zmusić do pobudki wcześnie rano. Nawet w piątym miesiącu ciąży startowałam na studiach w zawodach pływackich w AZS-ie. Kiedyś na pływackim obozie kondycyjnym spotkałam się z dziewczyną, która dostała się do liceum sztuk plastycznych, znałyśmy się z kółka plastycznego w Pałacu Młodzieży. Opowiadała, że skończyła to liceum i dostała pracę. Pytam się jaką, a ona na to, że maluje klatki w zoo. Pytam: jak to w zoo? Okazało się, że ona dostaje szablon tygrysa i go odmalowuje. Wtedy sobie pomyślałam: „Starzy mieli rację”.

    Po technikum rodzice chcieli mnie wypchnąć na matematykę, a ja z trudem dodaję 2+2, choć jako mechanik nie mam problemu z zaprojektowaniem i obliczaniem maszyn. Tam po prostu znajduję sens, nie są to puste liczby. Na tę matematykę się ostatecznie nie dostałam, a tata – za karę – załatwił mi pracę w Hucie Batory, na najgorszym wydziale, na walcowni, z komentarzem: „Jak zobaczysz, jak ludzie ciężko harują, to się na następny raz nauczysz i zdasz!”.

    Nie było mi przykro, miałam własne pieniądze i mogłam spędzać więcej czasu na kajakach. Tymczasem wyszukałam taką uczelnię, by była daleko od domu i żeby było fajnie. Padło na Kraków. Dostałam się na mechanikę w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Trafiłam do ekipy, w której zabawa była priorytetem, no ale trzeba było się też uczyć. Na pierwszym roku były 103 osoby, po nim 40, potem 30, a skończyło nas bardzo niewielu. Do dziś utrzymujemy kontakt. To świetni ludzie. Sami wariaci, jak ja. Większość z nas to samozwańczy artyści, kolega np. jest rzeźbiarzem.

    "Człowiek jest szczęśliwy wtedy, gdy praca jest jego hobby. Praca mnie zawsze cieszyła, zawsze robiłam to, co chciałam."

    O byciu stukniętą babcią

    Pracowałam w biurze podróży, byłam pilotem wycieczek, dość dużo jeździłam po świecie i przywoziłam m.in. instrumenty ludów prymitywnych. Gdy pojawiły się wnuki, chciałam „odbudować” swój wizerunek, bo miałam wrażenie, że w ich oczach jestem stukniętą babcią. Napisałam bajkę „Skąd się wziął dźwięk”, bo tych instrumentów zrobiło się 40. I to przez przypadek. Polowałam na kij deszczowy, którego mi brakowało do kolekcji, a gość, który sprzedawał kolekcję, powiedział, że albo biorę ją całą, albo nic. Kupiłam i dostałam wręcz wagon instrumentów – i tak mój zbiór się powiększył.

    Po napisaniu tej bajki zaproponowałam jej wystawienie u wnucząt w przedszkolu. Dziś wnuki są nastolatkami i zwłaszcza wnuczka podkreśla, jaka była ze mnie wtedy dumna. A ja po prostu chciałam, by się za mnie nie wstydziła. Dziś wnuki często ze mną współpracują przy tych sztukach.

    O Tychach

    Jako przybysz, mieszkaniec bloku, długo nie mogłam się zaaklimatyzować, bo przez sporo czasu nie było w nim nikogo z językiem śląskim. Nie umiałam tu nawiązać z nikim kontaktów. Szczęśliwie się złożyło, że koleżanka, z którą mieszkałam w akademiku, mieszka w moim bloku! Szukałyśmy pracy po całej Polsce, a obie znalazłyśmy ją w Tychach. Ja mieszkam pod jedenastką, ona pod siódemką – to tak, jakbyśmy dalej były w tym samym akademiku!

    Długo nie mogłam się przekonać do Tychów. Mój syn się urodził w Krakowie, ale był tak zachwycony Tychami, że zapytał mnie, czy można sobie zmienić imię – na co odparłam, że tak. A nazwisko? Jasne. A można sobie zmienić miejsce urodzenia? Bo on by sobie chciał zmienić Kraków na Tychy. Mąż wtedy się roześmiał i powiedział synowi, że chyba zwariował, Kraków wszyscy znają, a Tychy? Oburzyłam się: Tychy to Fiat i browar! Co mój mąż skwitował, że chyba odwrotnie. Choć mój blok był cały fiatowski, nie było nikogo z browaru. Takie to były czasy.

    O zbiegach okoliczności

    Występowałam kiedyś w Muzeum Śląskim, podczas Nocy Muzeów. Dostałam wtedy informację, że ogłoszono konkurs z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Należało opowiedzieć albo pokazać przedmioty z tym związane. Przyszłam z dwiema patelniami – jedną zrobił mój dziadek, drugą mój tato. Miałam płaszcz z okiem na plecach, na nogach glany. Opowiedziałam historię, która była związana z moją rodziną, nie tylko z tymi patelniami. Ojciec był uczniem, a jego majstrem był mój dziadek. Mój tato w wieku 14 lat przyszedł do domu swojego majstra i zobaczył w oknie 4-letnią dziewczynkę, która siedziała na parapecie, obejmując rękami kolanka, miała złote loczki, cała była oświetlona przez zachodzące słońce. Wyglądała jak z obrazka. Mój tato, 14-latek, pomyślał sobie: „Ona będzie kiedyś moją żoną”. Wspomnienie tego widoku mojej mamy w oknie pozwoliło mu przetrwać łagier, wojnę.

    Tomek Kontny, autor komiksu, spotkał się ze mną potem raz jeszcze, tutaj, w browarze, i wiele z opowiedzianych mu historii przeniósł na komiks. Co ciekawe, ja tego nie wiedziałam! To był zupełny przypadek – zaczęło się od niedzieli, nie miałam co robić i pojechałam sobie do Muzeum Śląskiego.

    Prowadzę swoje notatki zbiegów okoliczności, teraz jest ich już 63. Zdarzyła się taka sytuacja parę dni temu. Moja synowa i syn pracują na uczelni. Synowa co jakiś czas organizuje tam różne wydarzenia. Tym razem o kulturze Aborygenów. Wymyśliłam sobie, że namaluję jej takie kropkowe obrazy, nawiązujące do tej kultury. Leje deszcz, siedzę w domu, akurat ktoś wyrzucił na śmietnik drewniane płyty, ale przez deszcz się rozmiękły. Wysuszyłabym je, ale bolał mnie ząb i nie chciało mi się na ten deszcz wychodzić. Postanowiłam losowo wybrać koleżankę, która by mi pomogła to przenieść. Dzwonię do niej i mówię, że potrzebuję drzwiczek od szafek, bo muszę namalować obrazy. A ona na to, że musi usiąść, bo właśnie zdemontowała meble kuchenne i ma takich 15!

    Te wszystkie pomysły pojawiają się w mojej głowie skądś. Nie mam odpowiedzi skąd. Po prostu, z kosmosu. Hobby mam dużo, bo nie lubię się nudzić. Nie mam telewizji, radia, ale mam internet. Każde z moich hobby to trochę przypadek.

    Człowiek jest szczęśliwy wtedy, gdy praca jest jego hobby. Praca mnie zawsze cieszyła, zawsze robiłam to, co chciałam.